Otwieranie elementarza na XXI wiek, czyli otwarte nie zawsze jest kreatywne
Grzegorz D. Stunża, 25 Październik 14
Drukuj
Kamil Śliwowski i Alek Tarkowski opublikowali w "Gazecie Wyborczej" tekst "Ten elementarz trzeba otworzyć na XXI wiek", wskazujący, że rezygnacja z otwarcia szkolnego elementarza i zgody na jego modyfikację przez zainteresowanych, jest błędem. Co prawda wydaje się, że celowo osadzili swoją argumentację dość wąsko, w dużej mierze w rynkowym, ekonomicznym kontekście, wydaje mi się jednak, że zapomnieli o wielu równie ważnych, jeśli nie ważniejszych kwestiach.
Przekonać do nowoczesności
Nowoczesność, do której odwołują się autorzy artykułu, w przypadku szkoły to zawsze pojęcie względne. Szkoła, bazując de facto na przeszłości i ucząc do przyszłości, której nie znamy, nie potrzebuje wcale narzędzi z najnowszego katalogu. Fetyszyzacja sprzętu, której niewolnikami byliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat, a która teraz, podobnie jak kiedyś wyposażała pracownie komputerowe, wyposaża szkoły w tablice multimedialne (co nie zmienia systemowej, szkolnej logiki), powinna być negatywnym przykładem dla wprowadzających otwartościowe i wolnościowe rozwiązania. Nie zrozumcie mnie źle, ale przychodzi mi do głowy scena z filmu "Kogel mogel", kiedy na pytanie pani z miasta o toaletę, mieszkanka wsi odpowiada, że a jakże, dlaczego miałoby nie być. Nie dodała jednak, że jest niesprawna i zatkana, a istnieje tylko po to, by inni "nie gadali", że cywilizacja na wieś nie dotarła.
Zastosowanie otwartej licencji, której poza odwołaniem do Creative Commons autorzy nie definiują, niewiele w polskiej szkole może w tej chwili zmienić. Do przekonania rządzących i samych nauczycieli do twórczych działań na bazie dostępnych materiałów potrzebne są dobre przykłady modyfikacji, nie tylko pisanie o tym, że można modyfikować. Zastanawia mnie również, czy rzeczywiście powinniśmy pisać o wydawaniu elementarza i innych podręczników na licencjach Creative Commons, czy może jednak o publikowaniu na wolnych licencjach, z zaznaczeniem konkretnych postanowień tego rodzaju licencji? CC-NC-ND to przecież też licencja Creative Commons, a nie ma ona nic wspólnego z otwartością, a co dopiero z wolnością. Otwartość jest pojęciem technicznym, nie niesie ze sobą tak potężnego ładunku wartości co wolność i określanie materiałów jako wolne (w odniesieniu do wolnych licencji). A edukacja, której składową jest kształcenie i również wychowanie, zmierzając do edukacyjnych, czyli także wychowawczych celów, potrzebuje nie tylko technicznych możliwości, ale wartościowania.
Fetyszyzacja otwartości treści, fetyszyzacja dostępności sprzętu
Jasne jest, że jeśli tak jak wydawcy przy niskich nakładach produkujemy to, co "sprawdzone" i na co mamy monopol, nie będziemy się porywać na dodatkowe koszty i promowanie nowości. Warto jednak zwrócić uwagę, że mówiąc o zmianie szkoły, nie możemy mówić o niej wycinkowo. Nowe technologie i nowe formaty same z siebie nie zmienią metod edukacyjnych. Liczenie na to, że otwartość przyczyni się do szybkiego rozwoju nauczycieli, zmiany szkoły, indywidualnego podejścia i otwarcia szkoły na implementowane kreatywnie nowości, to piękne marzenia, które nie uwzględniają jednak specyfiki instytucji szkolnej. Nie oszukujmy się – szkoła o oświeceniowym charakterze nie będzie jednocześnie wyrównywarką szans i kuźnią talentów opartą na pracy z jednostką. Nie uda jej się podtrzymanie geniuszu dziewięćdziesięciu procent dzieci, które ruszają do szkoły i gdzie ich kreatywność systematycznie odparowuje. Do tego potrzebowalibyśmy wywrócenia systemu do góry nogami.
Cyfrowość szkoły nie musi mieć nic wspólnego z tabletyzacją szkolnych lekcji. Projekty wyposażania uczniów w sprzęt mają walor co najwyżej propagandowy. O wiele istotniejsze jest oparcie się na tym, co uczniowie już posiadają. Postawy nauczycieli konserwuje co prawda system gotowych pakietów, jak piszą koledzy, ale gdyby nauczyciele chcieli modyfikować i uzupełniać aktywnie treści podręcznikowe, już teraz by to robili. Jeśli nie masowo, to przynajmniej dałoby się o tym wyraźnie usłyszeć (inna sprawa, że modyfikują dostępne im scenariusze zajęć, ale o tym dalej). Samo udostępnienie możliwości legalnej modyfikacji nie rozwiąże sprawy. Obawiam się, że nawet wtedy, gdyby nauczycielom dostarczać pliki podręczników w modyfikowalnych wersjach.
Nowe idzie powoli
Pisanie o tym, że nauczyciele boją się używania nowych technologii jest drobnym przekoloryzowaniem. Technologie pojawiają się w klasach i znam wielu nauczycieli, którzy samodzielnie, metodą prób i błędów, ucząc się razem i poszukując, wprowadzają nowe technologie komunikacyjne do swoich edukacyjnych działań. Mają też coraz częściej świadomość, że uczniowie wcale nie są sprawniejsi w obsłudze komputera czy tabletu. Obsługa interfejsów to jeszcze nie wszystko i nauczyciele mieliby wiele do powiedzenia, współpracując z uczniami, którzy bardziej są chyba dzisiaj digital naives niż digital natives. Stosowanie uogólnień w ocenach nauczycieli i uczniów, a raczej stereotypów, nawet jeśli skróty myślowe wynikają z ograniczeń objętości wypowiedzi, nie daje szansy na poprawne opisanie systemowej rzeczywistości edukacyjnej i na działania faktycznie wprowadzające zmiany. Mówienie o oswajaniu się z nowym sposobem podawania treści, którego innowacyjność miałaby polegać głównie na łączeniu materiałów z dostępnych klocków i tworzeniu komunikatów pasujących do możliwości uczniów, a o tym piszą Kamil i Alek, to postulat potencjalnie niebezpieczny. Skupienie się na metodach podających dostosowanych do odbiorców, bez mocnego akcentu na kreatywne korzystanie z mediów i treści – otwartych/wolnych czy zamkniętych – i na umiejętności tworzenia, to tylko drobny powiew zmian, nie uwzględniający najpotrzebniejszych, kreatywnych właśnie działań w obszarze polskiej edukacji.
Etykietowanie przez autorów wymarzonej szkoły XXI wieku jako nowoczesnej i spersonalizowanej niewiele mówi tak naprawdę o edukacyjnej wizji, jaką mielibyśmy wdrożyć. Zwłaszcza, jeśli skupiamy się na niesprecyzowanej licencji Creative Commons (Alek i Kamil nie piszą, o jaką im chodzi) oraz swobodnej zmianie i dopasowywaniu treści przez nauczycieli. Twórczego podejścia nie da się wymusić, co proponują autorzy. Nawet wpisanie podręcznikowej otwartości w niewidoczny na pierwszy rzut oka, ukryty program edukacyjny, który choćby przez określone ramy, w tym wypadku otwartość i potencjał przerabiania, miałby zmieniać rzeczywistość, nie przyniesie nagłych działań. Z prostej przyczyny – już obecne założenia systemowe – widoczne i ukryte – są skonstruowane tak, by na taśmie szkolnej wtłaczać "wiedzę", którą wyciska się z uczniów na końcowych testach, przycinając matrycą poprawnych odpowiedzi. Nie ma tu miejsca na twórczość, tak jak nie ma miejsca na uczenie w zakresie kreatywności i innowacyjności na nauczycielskich studiach (a doświadczam absurdalności programów nauczycielskich studiów, ucząc także przyszłych nauczycieli).
Ostatnie, czego dzisiejsza szkoła potrzebuje, to narzucenia otwartości nauczycielom w taki sposób, który może zadziałać odwrotnie niż marzą Alek i Kamil. Wyobrażam sobie, że systemowe wdrożenie otwartościowych czy wolnościowych praktyk twórczych doprowadzi do ich przerysowania w rodzaju zmuszania do modyfikacji, konkursów na przeróbki i dokumentowania edu-remiksów, np. w postaci scenariuszy lekcji, potrzebnych do dorobku i awansu zawodowego. Tak naprawdę rzesze nauczycieli, a wiem to z warsztatowych i zajęciowych spotkań z nimi, przerabiają scenariusze, korzystają kreatywnie z tego, co im się podsuwa pod nos i dostosowują do własnych potrzeb. Czy zrobią to samo z podręcznikiem, jeśli ogranicza ich szkolny pęd i już teraz przecież mają możliwość kompletowania zestawów treści, korzystając z internetu? Światło w tunelu widać coraz mocniej, ale potrzeba przede wszystkim wiedzy, umiejętności, narzędzi i pozytywnych przykładów, które zainspirują do działania. Otwarty (raz jeszcze – jak otwarty?), a raczej wolny elementarz powinien znaleźć się na mapie drogowej zmian, niekoniecznie jednak jako pierwsza inwestycja, chociaż nie miałbym oczywiście nic przeciwko, gdyby już teraz było to możliwe. Zarzuty do ministerstwa, że zrezygnowało ze wstępnych założeń to chyba temat na oddzielną dyskusję.
Najpierw otwórzmy głowy
Popieram otwieranie podręcznika. Marzy mi się jednak bardziej uwalnianie podręczników. Z racji zbliżenia ideałów otwartości i wolności treści, rozumiem autorów, kiedy piszą, że to konieczność i daje potencjał do zmiany. Warto jednak pamiętać, że przedstawiona propozycja to tylko niewielki fragment zmian, jakie należałoby wprowadzić, żeby szkoła rzeczywiście uległa przekształceniom. Samo obudowanie zachęty do otwierania hasłami, które niewiele znaczą i nie odwołują się do rzeczywistości kształcenia nauczycieli, ich rozwoju zawodowego, układu ławek, lekcji, sposobu oceniania, nie wystarczy. I naprawdę warto się dzisiaj zastanowić, czy otwieranie podręczników jest na obecną chwilę rzeczywiście ważniejsze niż ich darmowe udostępnianie. Jeśli mamy budować oddolną alternatywę dla nudnych propozycji wydawców, postawmy na treści dodatkowe – scenariusze lekcji, materiały edukacyjne, które przecież już wypracowujemy – zarówno Wy Alku i Kamilu, jak i ja, w ramach różnych przedsięwzięć (myślę, że przykładem, który warto w tym miejscu przytoczyć jest serwis Fundacji Nowoczesna Polska
edukacjamedialna.edu.pl, który stanowi świetny punkt wyjścia dla nauczycieli – daje proste rozwiązania, zrozumiałe materiały i dzięki zastosowaniu wolnej licencji szansę na ich legalne usprawnianie i nawet rozpowszechnianie ze zmianami).
Pisanie zatem, co robią znani "otwartyści" (dla mnie w pozytywnym rozumieniu tego słowa), że elementarz finansowany z podatków nie jest innowacyjnym projektem i nie pomaga zmienić szkoły, jest tylko częściowo prawdziwe (i zarazem częściowo fałszywe). Choćby dlatego, że dla wielu Polaków darmowość, a dokładniej cena dostępu, wciąż są kluczem do edukacyjnych możliwości. A kreatywne rozbudzanie systemu, na który i ja i autorzy tekstu z "Wyborczej" mają nadzieję, nie jest w polu bezpośrednich zainteresowań wielu osób. Jak również nie jest w polu obowiązkowych zainteresowań nauczycieli. Odgórne wprowadzanie zmian, chociaż często ma sens, może w tym wypadku, bez odpowiedniej argumentacji i przykładów, ostudzić zapał, który i tak rozpalalibyśmy działaniami uświadamiającymi i szkoleniowymi. Bez nich otworzenie czy w lepszej opcji uwolnienie podręczników, będące de facto krokiem do rezygnacji z podręczników (pisałem o tym po zjeździe Koalicji Otwartej Edukacji w tekście
"Jeden podręcznik! Wolny podręcznik?"), wniesie niewiele nowego do codziennej, edukacyjnej praktyki.
Redakcja i korekta językowa – Justyna Zborowska-Stunża.
* * *
| O autorze: |
|

fot. Ana Matusewicz
|
|
Grzegorz D. Stunża
jestem doktorem nauk społecznych w zakresie pedagogiki i na co dzień pracuję jako adiunkt w Pracowni Edukacji Medialnej w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. Główny obszar moich zainteresowań to szeroko rozumiana edukacja medialna. Staram się łączyć pedagogiczne poszukiwania z kulturoznawczymi inspiracjami (spędziłem nawet semestr na studiach II stopnia z zakresu kulturoznawstwa), zajmować nie tylko teorią i prowadzeniem badań, ale także działaniami praktycznymi i aktywistycznymi. Ostatnio fascynuję się medialabami i biorę udział w budowaniu w Medialabu Gdańsk przy Instytucie Kultury Miejskiej w Gdańsku. Poza tym zdarza mi się współpracować jako ekspert z zakresu edukacji medialnej z Narodowym Instytutem Audiowizualnym, Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacją Nowoczesna Polska.
|
| Tekst pierwotnie ukazał się w serwisie http://edukatormedialny.pl/ i jest dostępny na licencji CC BY-SA |
Podziel się